piątek, 10 listopada 2017

Od Karoliny CD Liam'a

- Co to za hałasy? - to pytanie przywróciło mnie do rzeczywistości.
Rozejrzałam się by zorientować się od kogo pochodziły te słowa. Z uwagi na niefortunną pogodę klientów dzisiaj było prawie tyle co nic, więc wszystkie dziewczyny siedziały w saloniku na kanapach, gadając o typowo babskich problemach. Ja z szefową przeglądałyśmy katalog kolorów farb, by wybrać odpowiednią do nowych pomieszczeń. W sumie było nas 12. Roxa wychylała swoją czerwoną czuprynę nade wszystkie głowy jak surykatka wypatrująca zagrożenia. Reszta skierowała na nią wzrok, jakby ona usłyszała coś, czego my nie mogłyśmy. Nawet mama na chwilę się zainteresowała.
- To pewnie deszcz... - odparła Trix, siedząca nieopodal szatynka z równą grzywką.
- Deszcz nie brzmi jak scena mordu - rzuciła czerwonowłosa, każąc nam się uciszyć palcem.
Nastała cisza, przerywana siarczystym deszczem. Przepiękna chwila. Nic nie hałasuje, nikt nic nie mówi. To rzadkość w tej profesji. Dzięki ci, Roxa, będę cię za to po twych rogach całować.
Słuchałyśmy... W pewnym momencie myślałam, że słyszę jak nasze serca zgrywają się w jeden rytm, lecz to były tylko hałasy z zewnątrz. Potem przeszył nas kobiecy krzyk. Instynktownie policzyłam nas dla pewności, że to nie któraś z nas. To dochodziło z tyłów. Natychmiast zerwałam się z siedzenia. Przebiegłam na zaplecze, a tam dało się zarejestrować więcej dźwięków. To się dzieje tuż za ścianą, pomyślałam. I wtedy głupiutka ja, bezbronna, bez paralizatora ani czegoś ciężkiego, otworzyłam drzwi dzielące mnie od okrutnego, szarego świata.
Stanęłam w deszczu, by być świadkiem niecodziennego zdarzenia. Dwójka wilkołaków rozgrywała między sobą walkę o dziewczynę, najwyraźniej zdobycz. Jeden z nich położył ją przede mną niczym pies gazetę dla swego pana. To znaczyło, że mam pomóc czy chcę czy nie. "Bez paniki... Przecież znam się na tym."
Sprawdziłam jej puls. Był słaby, ale dziewczyna żyła. Nie reagowała na wołania i bodźce. Nie wyglądała na ranną, chociaż tak pierw myślałam po widoku krwi na niej. To była jedynie krew tamtych dwóch, zmieszana z deszczem. Ona była zdobyczą jednego, ocaloną przez drugiego, dlatego właśnie on nie mógł mnie teraz zostawić z nią samą. A przynajmniej musiałam wiedzieć komu ona zawdzięcza życie.
- Kim ty jesteś? - zawołałam.
W sumie musiałam to pytanie powtórzyć z kilka razy aby dało jakikolwiek efekt. Tajemnicza postać obecnie mężczyzny warknąwszy coś, podszedł bliżej i narysował krwią na białej płytce swe żądanie, które zmyło się równie szybko. Skinęłam głową, że rozumiem i czym prędzej pobiegłam do środka. W między czasie kilka par oczu przyglądało się całej akcji z bezpiecznej odległości. Wracając z czystym ręcznikiem pokazałam im, żeby przyszykowały wolny pokój.
- Proszę - wydyszałam niesłyszalnie, podając mu ręcznik.
Wziął go ode mnie natychmiast i zniknął na kilka chwil za kontenerem. Zdążyłam nieprzytomną dziewczynę przekazać do rąk koleżanek. Odprowadziwszy je wzrokiem, spostrzegłam się, iż nieznajomy już wrócił.
- Mam na imię Liam Wolf i sorki za to, co się stało - powiedział, ująwszy mą dłoń w swoją i składając na niej pocałunek. (Rumieniec na całej twarzy za 3, 2, 1...)
Dżentelmen. Cóż za wyjątek w tym fałszywym świecie... Albo krętacz. W swoim czasie się okaże...
Czuję ciepło na twarzy, chociaż na dworze jest z 10 stopni i pada. Chociaż w jego cieniu żadna kropla mnie nie trafia. Mogłabym tak stać, gdybym zapewne nie wyglądała jak dziecko zaczarowane zabawką na ostatniej półce sklepowej. Nie jestem przyzwyczajona do rozmowy z tak wysokimi, wysportowanymi, ludźmi, tak zwanymi byczkami. To takie trudne w konwersacji, kiedy patrząc przed siebie, zamiast oczu rozmówcy, widzisz jego klatkę piersiową.
Jego wyraz twarzy staje się zdziwiony. O nie! Za długo się patrzę! Odstępuję o krok, uwalniając swoją rękę. Mam na sobie krew. Jego? Tamtego drugiego?
- Jestem Orchida - nie używam w pracy swojego prawdziwego imienia. - A ty jesteś... Jesteś ranny? Chodź, pomożemy ci.
Ranny, nie wspominając, że do tego stoi tak jak go stworzono. (Albo się mylę?)
Delikatnie łapię go dwiema dłońmi za przegub dłoni i prowadzę do budynku. Nie na siłę, aby nie myślał, że go do tego zmuszam. Ani też za lekko, żeby mi się nie wyrwał. Przeprowadzam go przez próg i idziemy do pokoi. Otwieram pierwszy po mojej lewej i tam mu każę się rozgościć. Połowa dziewcząt, w tym szefowa, odprowadzały go oczekującym spojrzeniem, którego typ zna mało kto lepiej niż ja. Musiałam je rozczarować zanim się rzucą na głęboką wodę:
- Nie ma nic przy sobie, nawet... - urwałam, bo to same widziały na własne oczy. - Przynieście cokolwiek do ubrania i apteczkę - pognałam je.

*Pisz do Gejszy... Odpowie tydzień później. XD* Li?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy

Szablon wykonała Sasame Ka z Panda Graphics